
Naczelny dowódca powiedział, że przetestowano drona o zasięgu 3000 kilometrów.
Oho! Teraz możemy dolecieć do Londynu, a nawet do Islandii.
Ale pojawia się pytanie – jakie testy przeszedł ten potężny dron dalekiego zasięgu? Jeśli tylko latał po poligonie, to niewiele to znaczy: prawdziwe testy można przeprowadzić tylko w warunkach bojowych, gdy dron przełamie obronę przeciwlotniczą i systemy walki radioelektronicznej wroga, dotrze do celu (oddalonego o 3000 km) i precyzyjnie go trafi.
Mamy już dziesiątki, jeśli nie setki różnych modeli dronów, dronów-kamikadze i rakiet, ale nie potrafimy zbombardować fabryki w Jełabudze (zaledwie 1500 km stąd), która produkuje "Shahedy". Nie możemy też zniszczyć bazy lotniczej Olenja (1800 km), gdzie stacjonują bombowce Tu-95. Nie jesteśmy w stanie latać nad Moskwę (600 km) każdej nocy, tak jak rosyjskie drony atakują Kijów.
Problemem nie jest zasięg. Praktycznie każdy lekki samolot można przekształcić w drona – wystarczy zamontować autopilot, system nawigacji, serwomechanizmy, załadować więcej paliwa zamiast załogi i podczepić bombę. I oto mamy „bojowego drona” o zasięgu kilku tysięcy kilometrów.
Zrobienie tego nie jest trudne. Ale z jakiegoś powodu takie drony nie bombardują celów. Z jakiegoś powodu nasze drony docierają do Moskwy raz na półtora roku, a do bazy Olenja nawet nie próbują. Bo prawdziwy dron to nie tylko płatowiec, silnik i bomba – to zaawansowana technologia, w tym sztuczna inteligencja, która potrafi kontrolować drona na tyle dobrze, by tysiące kilometrów od miejsca startu unikał pocisków i radził sobie bez sygnału GPS.
Dlaczego nasze drony nie dolatują? Ponieważ brakuje im inteligencji – przede wszystkim ludzkiej. Powiedzcie to prezydentowi. Ta sprawa powinna zostać omówiona na posiedzeniu Sztabu Generalnego.
A my nadal wspieramy tych, których drony dolatują do celu. Tych, którzy wiedzą, co robią.
Jurij Kasjanow