
W ostatnich tygodniach Kijów oraz kilka innych miast, takich jak Sumy, Charków, Odesa, Dniepr czy Krzemieńczuk, znalazło się pod szczególnie intensywnym ostrzałem. rosjanie skoncentrowali się na atakach z użyciem setek dronów-kamikadze oraz rakiet różnych typów. Ataki te miały poważne konsekwencje.
W Kijowie podczas nocnych ataków z 17 i 23 czerwca rakiety zniszczyły klatki schodowe w dwóch wielopiętrowych budynkach mieszkalnych w rejonach sołomiańskim i szewczenkowskim. W wyniku pierwszego uderzenia zginęło 28 osób, w drugim — dziewięć. W obu przypadkach rakieta przebiła się przez najwyższe piętra aż do piwnicy. Wstępnie ustalono, że ataki z 23 czerwca przeprowadzono przy użyciu północnokoreańskiej rakiety balistycznej KN-23, będącej częścią systemu "Iskander".
O możliwych masowych ostrzałach ukraiński wywiad wojskowy ostrzegał już wcześniej. Według stanu na 15 czerwca, okupanci zgromadzili około 6000 dronów uderzeniowych typu "Geran-2" (Shahed-136) i "Harpia-A1", a także ponad 6000 imitatorów dronów typu "Gerbera". Z uwzględnieniem dronów-pozorantów, przeciwnik może jednorazowo zaangażować w atak do 500 bezzałogowych statków powietrznych.
Portal UA.News zapytał ekspertów wojskowych o taktykę rosyjskich ostrzałów, ich powiązanie z sytuacją na froncie oraz o to, w jaki sposób dalekosiężne uderzenia ukraińskich rakiet balistycznych mogą chronić ukraińskie miasta przed rosyjskimi "Iskanderami".
Analityk wojskowy Denys Popowycz: o taktyce rosyjskich ostrzałów

Obecna taktyka ostrzałów, stosowana przez rosjan, funkcjonuje już od około miesiąca. Nie jest to nic nowego. Wróg koncentruje swoje ataki przy użyciu tanich środków, przede wszystkim dronów-kamikadze typu Shahed. Tym razem zwrócono uwagę, że te drony były wyposażone w wzmocnione głowice bojowe — być może można to uznać za nowość.
Ogólnie schemat wygląda następująco: rosjanie koncentrują uderzenie na jednym, maksymalnie dwóch miastach. Tym razem był to Kijów, znacznie mniejsze zniszczenia odnotowano w Białej Cerkwi. Wcześniej celem był Kremenczuk i Odesa. Podobnie sześć dni temu — ponownie Kijów i w mniejszym stopniu Odesa. W praktyce jedno miasto przyjmuje na siebie główny ciężar ataku, drugie — dodatkowy. Wróg nie rozciąga koncentracji uderzeń na więcej niż dwa miasta jednocześnie.
Północnokoreańskie rakiety, które uderzyły w budynek mieszkalny w Kijowie, były już wcześniej modyfikowane. Początkowo charakteryzowały się dużą niedokładnością, jednak zostały udoskonalone i obecnie są znacznie precyzyjniejsze. Jeśli chodzi o zniszczony budynek w dzielnicy Szewczenkowskiej, to pojawiły się oficjalne oświadczenia, między innymi ze strony ministra spraw wewnętrznych, że uderzenie było spowodowane rakietą balistyczną. Z mojej strony mogę potwierdzić, że wszystko wskazuje na balistykę. Choć w poprzednim przypadku, w dzielnicy Sołomiańskiej, uderzenie nastąpiło z rakiety manewrującej Ch-101.
Ze względu na stosowaną taktykę akumulacji środków ataku, tego typu ostrzały mogą być w przyszłości jeszcze bardziej intensywne. Jeśli chodzi o Kijów, obecnie obserwujemy interwały pomiędzy atakami wynoszące około sześciu-siedmiu dni, ale równie dobrze przerwy te mogą się wydłużać — do ośmiu lub więcej dni.
Ołeksandr Kowalenko, analityk wojskowo-polityczny grupy "Informacyjny Opor"

Taktyka rosyjskich ostrzałów posiada wyraźne cechy charakterystyczne. Są to skoncentrowane uderzenia, które mają na celu imitację tzw. "dywanowych bombardowań" (ersatz bombardowań dywanowych). Ataki, które obecnie przeprowadzają rosyjscy okupanci, są bezpośrednio związane z ich nieudaną ofensywą w strefie działań wojennych. Rozpoczęli letnią kampanię ofensywną 2025 roku, pokładając w niej ogromne nadzieje. Tymczasem minęły już trzy tygodnie czerwca, a przeciwnik nie zrealizował nawet tych zadań, które planowano na wcześniejsze etapy.
Oznacza to, że ofensywa wroga posuwa się bardzo powoli. Jednocześnie Kreml łączy ją z eskalacją terroru wobec ludności cywilnej. Wiele razy ostrzegałem, że wraz z rozpoczęciem ofensywy na froncie, terror skierowany przeciwko zapleczu cywilnemu Ukrainy osiągnie apogeum. I dokładnie tak się dzieje.
Obecnie rosjanie przyjęli taktykę symulowania dywanowych bombardowań naszych miast. Na dzień dzisiejszy każdy dron-kamikadze typu Shahed-136 de facto funkcjonuje jak lotnicza bomba odłamkowo-burząca FAB-250 (250-kilogramowa bomba wolnego spadania). Skąd takie porównanie? Ponieważ głowica bojowa standardowej FAB-250 waży 90 kg. Obecnie Shahed-136 również wyposażany jest w głowicę o zwiększonej masie do 90 kg. Innymi słowy, jest to powietrzna bomba odłamkowo-burząca przenoszona przez bezzałogowy aparat latający.
Nie są jednak w stanie przeprowadzać klasycznych dywanowych bombardowań naszych miast, jak to robili w 2022 roku. Właśnie dlatego stosują drony typu „Shahed”.Obecnie w fabryce w Jełabudze (Tatarstan) oraz w zakładzie w Iżewsku są w stanie wyprodukować średnio do 90 w pełni gotowych dronów-kamikadze typu „Shahed-136” dziennie.
Mniej więcej taka sama liczba dotyczy dronów-wabików, takich jak bezzałogowe statki powietrzne „Gerbera” oraz „Parodia”. W praktyce oznacza to, że okupanci każdego dnia dysponują gotowym zapasem bojowym w postaci 150–180 jednostek — zarówno dronów-kamikadze, jak i dronów-wabików.
Taki potencjał daje im możliwość codziennych ataków w tej skali, jednak rosjanie nie wykorzystują tej liczby każdej nocy. Zdarza się, że przez cztery kolejne noce wysyłają zaledwie 70–80, a czasem nawet poniżej 50 dronów.
Po takim okresie „pauzy” przystępują do zmasowanego nalotu — liczby dochodzą wówczas do 350, 400, a nawet 450 dronów w jednej fali. Oznacza to, że wróg stosuje obecnie również taktykę gromadzenia sił: przez kilka dni wstrzymują się, by skumulować zapas, a następnie przeprowadzają zmasowany atak.
Za każdym razem przeciwnik wybiera konkretne miasto jako cel główny. Może to być Kremenczuk, Kijów, Odesa, Charków lub Sumy. To na nie koncentrowany jest zasadniczy atak. Zawsze istnieją także cele dodatkowe, tzw. miasta towarzyszące. Przykładem może być sytuacja, gdy przeprowadzono masowy nalot na Kijów, a jednocześnie uderzono także w Odesę.
rosjanie celowo odwracają uwagę od miasta, w które zostanie wymierzony główny atak. Rozpraszają, mówiąc obrazowo, uwagę przeciwnika. Jeśli na Kijów leci 100–150 dronów, to na Odesę — zaledwie 20–30 BSP. Obecnie wchodzimy w nową fazę działań: tzw. dywanowe bombardowania z wykorzystaniem nie lotnictwa, nie klasycznych bomb, ale właśnie dronów-kamikadze typu „Shahed”. Celem jest maksymalne zastraszanie ludności cywilnej na zapleczu frontu. Chodzi o to, aby społeczeństwo pogrążyło się w chaosie społeczno-politycznym i zaczęło wywierać presję na władze: „Dogadajcie się w końcu, idźcie na negocjacje, zróbcie jakieś ustępstwa, bo jesteśmy już zmęczeni tym, że nie możemy spać po nocach”. Właśnie na to stawiają obecnie rosyjscy okupanci.
Ludzie związani z wojskiem doskonale wiedzą, co należy zrobić, aby skutecznie chronić przestrzeń powietrzną. Mówiono o tym wielokrotnie — to kompleksowe działania. Ja natomiast chcę podkreślić jedną kluczową rzecz: dla obywateli Ukrainy niezwykle ważne jest zrozumienie, że alarm lotniczy nie został stworzony po to, aby zakłócać komuś sen, ale aby umożliwić ratowanie życia.
Zwróciłem uwagę, że nawet w kijowskim budynku, gdzie w nocy z 22 na 23 czerwca doszło do największych zniszczeń i ofiar, ludzie nie zrobili najprostszej rzeczy, która mogła ich ocalić. Alarm lotniczy rozbrzmiewał już od dłuższego czasu — nie od kilku minut, ale od ponad godziny. Rakieta uderzyła znacznie później, niż ogłoszono alarm, a także później, niż zaczęto zestrzeliwać pierwsze drony-kamikadze nad Boryspolem, Obolonią i innymi dzielnicami.
Ludzie piszą w mediach społecznościowych albo mówią w wywiadach: „Spałem sobie spokojnie, a potem obudziłem się już pod gruzami”. Ale jak to się stało? Nie masz w telefonie włączonego alarmu przeciwlotniczego? Najgorsze jest to, że problemem często nie jest brak schronu czy stacji metra w pobliżu.
Wystarczy spojrzeć na zdjęcia i nagrania Państwowej Służby ds. Sytuacji Nadzwyczajnych z miejsca tego zamachu terrorystycznego — widać tam, że zniszczone zostały głównie pokoje od strony fasady budynku, czyli tej zwróconej na ulicę. Ludzie nawet nie wstali z łóżka, żeby wyjść do korytarza, co jest przecież podstawową formą ochrony. Jedna ściana, dwie ściany, trzy ściany — to już znacząco zwiększa twoje szanse na przeżycie. Tak, spadła rakieta. Gdyby to był dron, zniszczenia byłyby mniejsze. Ale jeśli jesteś w pokoju przy oknie, to cię to nie uratuje. Nawet jeśli schronisz się po prostu w korytarzu, a nie w piwnicy — to już może uratować ci życie. O to właśnie chodzi. Nasi obywatele muszą teraz maksymalnie zwiększyć swoją czujność.
Podczas ostrzałów naszych miast tylko my sami możemy zadbać o własne bezpieczeństwo. To nie Zełenski zaprowadzi każdego z nas za rękę do schronu. To przede wszystkim my musimy zrozumieć, że trzeba się przystosować. To już czwarty rok wojny. Wiem, że jest ciężko. Wiem, że to ogromny ciężar psychiczny i emocjonalny. Wiem, że wielu z nas jest wyczerpanych.
Ale naszym obowiązkiem jest przetrwać tę wojnę. Kiedy nasi chłopcy na froncie przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu walczą z wrogiem w apokaliptycznych warunkach na linii frontu, my na zapleczu nie przeżywamy takiego apokaliptycznego piekła. Ale to właśnie na nas spoczywa odpowiedzialność, aby ci chłopcy mieli pewność, że mają za sobą silne i świadome zaplecze.
Kostiantyn Krywołap, ekspert lotniczy, były inżynier ds. testów w Biurze Konstrukcyjnym Antonowa

Po wszystkich tych ostrzałach mam kilka pytań do naszych dowódców… Nie widzę realnych wysiłków państwa na rzecz wzmocnienia obrony powietrznej. Nie widzę broni balistycznej, która — jak mówiono — jest gotowa i już dawno powinna być w seryjnej produkcji. Nie widzę też potężnych uderzeń rakietowych systemami „Piekło” czy „Palianycia”. Przecież oficjalnie ogłaszano, że od czterech miesięcy są już produkowane seryjnie. Gdzie one są?
Gdzie są uderzenia dalekiego zasięgu? Przecież nie jesteśmy w stanie w pełni obronić się przed „Iskanderami”. Mamy ograniczoną liczbę zestawów Patriot i rakiet do nich. Nie widzę żadnych nowych dostaw. I szanse na nie, szczerze mówiąc, są znikome.
A to oznacza jedno — trzeba niszczyć rosyjskie zakłady zbrojeniowe, magazyny, wyrzutnie i jednostki wojskowe, gdzie stacjonują „Iskandery”. Ale czym to zrobić? Gdzie są nasze rakiety balistyczne, które mogą to osiągnąć? Cele są relatywnie blisko — 300-400 kilometrów od naszej granicy. To normalny zasięg dla takiej broni. Ale my jej po prostu nie mamy.
Co do północnokoreańskich rakiet KN-23, które spadają na ukraińskie miasta — rosjanie pomogli Koreańczykom z Północy dopracować je do tego poziomu, że dziś dorównują pod względem celności „Iskanderom”. Jeszcze niedawno ich celność była „plus-minus stadion”, teraz to już 10-30 metrów.
Jeszcze jedna ważna sprawa. Wieżowiec, w który rosjanie uderzyli rakietą KN-23 w dzielnicy Szewczenkiwskiej w Kijowie, znajduje się zaledwie około 500 metrów od ambasady USA. Pojawia się więc pytanie: „Co to miało znaczyć? Czy to był celowy sygnał?”. Tego typu rakiety nie da się zneutralizować za pomocą systemów walki elektronicznej. A mimo to uderzyła ona w budynek, który znajduje się pół kilometra od amerykańskiej ambasady.
Jeśli chodzi o masowe ataki dronami typu „Shahed” i system obrony przed nimi — Siły Powietrzne Ukrainy informują, że „niemal wszystkie zostały zestrzelone”… Ale ludzie patrzą z okien i widzą na własne oczy, ile tych dronów przelatuje nad ich głowami w jedno miejsce. A u nas każdy potrafi liczyć.
W praktyce, w naszym kraju nie istnieje żadna konkretna struktura czy instytucja, która byłaby odpowiedzialna wyłącznie za zwalczanie „Shahedów”. Jeszcze do niedawna, 50% tych rosyjskich dronów zestrzeliwało lotnictwo wojsk lądowych. Ale kiedy przelatują drony, których nie sposób dosięgnąć ze względu na wysokość i prędkość, docierają one nad miasto i dopiero tam próbuje się je zestrzelić rakietami. A to już bardzo kosztowna operacja. Dziś „Shahed” kosztuje około 50-70 tysięcy dolarów, natomiast jedna rakieta z poważnego zestawu przeciwlotniczego to wydatek od 100 do nawet 200 tysięcy dolarów. Strzelanie do „Shahedów” z takich systemów to czyste szaleństwo. Na długo takiego tempa nie wytrzymamy.
Dodatkowo maleje liczba mobilnych grup ogniowych — chłopaki, którzy w nich służyli, zostali powołani na front. Efekty widzimy potem w relacjach z naszych okien i w lokalnych kanałach w Telegramie. Bo prawda jest taka, że poza tym nie mamy żadnych innych systemów do skutecznego wykrywania i przechwytywania „Shahedów”.
Zestrzeliwanie „Shahedów” przy użyciu myśliwców jest bardzo niebezpieczne, ponieważ ten dron to praktycznie nieruchomy cel w odniesieniu do szybkości samolotu… Drony przechwytujące? Tak, w Ukrainie opracowano sześć, a może nawet osiem modeli takich dronów, które przeszły już formalny proces kodyfikacji. Problem w tym, że większość z nich operuje na pułapie do 2000 metrów. Tylko kilka konstrukcji może wznieść się wyżej, ale nawet wtedy nie są tam realnie zdolne do działania — na takich wysokościach zwyczajnie brakuje im energii z akumulatorów.
Co w tej sytuacji można zrobić? Już wielokrotnie o tym mówiono, ja też to podkreślałem. Trzeba po prostu podnieść środki wykrywania — albo zamontować je na lekkim samolocie, albo na aerostacie, aby monitorować przestrzeń i rozpoznawać kierunek nalotu dronów. Do takich lekkich samolotów należy dołożyć dwa tablety — jeden do nawigacji, drugi z systemem informacyjnym. Trzeba także zamontować system rozpoznawania „swój-obcy”, aby zestawy przeciwlotnicze na ziemi nie pomyliły własnego samolotu z wrogiem i go nie zestrzeliły.
Takie lekkie samoloty mogą być uzbrojone w małe rakiety, przykładem są estońskie „Mark-1”. To pociski o długości około 60-70 cm, które mogą wzbić się na wysokość do 2000 metrów. Wyposażone są w głowicę naprowadzaną na podczerwień, dzięki której wykrywają „Shahedy”. Zasada działania jest prosta: ustawiasz maszynę w kierunku celu, naciskasz przycisk, rakieta sama znajdzie drona i go zneutralizuje. W tym czasie operator może już skupiać się na kolejnym celu. Technologie istnieją, prototypy też są, ale brakuje masowej produkcji takich rozwiązań. A to powinno być już realizowane na skalę przemysłową.