
Apele putina o „czynnik nuklearny” w kontekście konieczności ponownego podpisania traktatu New START (CHB-III) prawdopodobnie zostały w Waszyngtonie odebrane jako próba przemawiania „z pozycji siły” i wywołały negatywną reakcję polityczną oraz „odrzut” — atak na reputację i poniżenie tej „siły”.
Jednak w każdym razie Ukraina i Europa na razie nie mają czego świętować. Pomimo retorycznego wsparcia Ukrainy i medialnego ataku na rosję, w praktyce Donald Trump faktycznie potwierdził wycofanie się USA z konfliktu — czy to jako sojusznik Ukrainy, czy jako mediator między stronami — i przerzucił całą odpowiedzialność za przebieg i rezultat wojny na Europę (która ma wspierać i finansować Ukrainę) oraz na samo ukraińskie kierownictwo. Nie ma żadnych sankcji ani wznowienia pomocy dla Ukrainy, a perspektywy ich wprowadzenia pozostają bardzo niejasne.
Przy tym Trump zręcznie powtórzył wobec Ukrainy swój wcześniejszy manewr wobec Europy. Kiedy Europa domagała się od USA zaostrzenia sankcji wobec rosji, otrzymała ultimatum w postaci żądania całkowitego zaprzestania importu surowców energetycznych z rosji oraz nałożenia ceł na Indie i Chiny, czego nie była w stanie spełnić. Teraz zaś, w odpowiedzi na wypowiedź Wołodymyra Zełenskiego o posuwaniu się na 360 kilometrów kwadratowych, okrążeniu rosyjskich wojsk i możliwym zwycięstwie w wojnie, Trump nie wszedł w polemikę i daje Ukrainie możliwość walki tak długo, jak będzie w stanie, lub do granic z 1991 roku, ale bez amerykańskich zasobów i pomocy. Cała odpowiedzialność spoczywa w Ukrainie.
Oczywiście Trump jest niezadowolony z Moskwy. Bardzo niezadowolony z jej prób demonstrowania siły i z rozczarowania amerykańskich nadziei, że osobiste relacje z putinem i „czerwone dywany” doprowadzą do ugodowej polityki rosji. Dlatego teraz Trump atakuje polityczną pozycję i reputację Moskwy, tak jak wcześniej atakował Kijów czy Brukselę.
W każdym razie to taktyka i czeka nas jeszcze wiele zmian w przyszłości, ponieważ Stany Zjednoczone nadal trzymają rękę na pulsie wojny.
Ruslan Bortnik