Europejczycy postrzegają zagrożenie ze strony rosji w różny sposób — w zależności od kraju, kontekstu politycznego i poziomu pamięci historycznej.
W Polsce, krajach bałtyckich, Finlandii — to rzeczywistość, którą odczuwają fizycznie. Tam rozumieją: jeśli Ukraina upadnie, to następna będzie wschodnia flanka NATO. Dlatego Polska konsekwentnie rozwija armię, wzmacnia infrastrukturę obronną, opracowuje plany ewakuacji ludności, aktywnie prowadzi ćwiczenia z obrony cywilnej.
Jednak nawet tutaj, w Polsce, gdzie mieszkam, nastroje są niejednoznaczne. Z jednej strony — mobilizacja, szkolenia, zakupy sprzętu, zaktualizowane instrukcje dla ludności. Z drugiej — silne rosyjskie lobby, które wciąż wpływa na opinię publiczną.
Kiedy do Polski wleciały drony, ponad 50% Polaków było przekonanych, że to rzekomo ukraińska prowokacja. A po przyjściu nowej władzy retoryka polityczna również się zmieniła: coraz częściej pojawiają się hasła takie jak „Polska dla Polaków”, „To nie nasza wojna”, „Dość wspierania Ukraińców”, „Jedźcie walczyć do siebie”.
Oznacza to, że równocześnie istnieją dwa równoległe procesy — przygotowanie państwa do obrony i stopniowe ochładzanie społecznym sympatyzowaniem z Ukraińcami.
W Europie Zachodniej — sytuacja jest inna. Tam wojna wciąż postrzegana jest jako coś odległego. Na przykład Polacy teraz bardzo aktywnie kupują nieruchomości w Hiszpanii, Włoszech czy Portugalii — „na wypadek wojny”, uważając, że to bezpieczna odległość. Ale to oczywiście iluzja, bo dystans geopolityczny dziś mierzy się nie kilometrami, a rakietami.
Europa naprawdę się budzi, ale to przebudzenie zachodzi stopniowo.
W Polsce opracowywane są systemy schronów, szkoleni są rezerwiści, prowadzone są ćwiczenia z ewakuacji. W szkołach i przedszkolach dzieci uczą się, jak zachować się w razie alarmu — i to stało się normą.
W Brukseli, gdzie byłam ostatnio, nawet w przedszkolach znajdują się specjalne instrukcje — jak działać w razie wybuchu wojny. I to jest wymowne: nawet w sercu Europy zaczynają przygotowywać się do tego, co wydawało się niemożliwe.
Równocześnie tam również odczuwalny jest wpływ rosyjskiego biznesu. Podam prosty przykład: większość Belgów tankuje swoje samochody na stacjach „Łukoil”. Ludzie nawet nie zastanawiają się, że tankując swoje auta, faktycznie finansują kraj-agresora. To przykład tego, jak przyzwyczajenia ekonomiczne mogą wyprzedzać świadomość polityczną.
Dlatego sytuacja jest paradoksalna: instytucje państwowe już budują systemy obrony, a społeczeństwo jeszcze nie do końca zdaje sobie sprawę z skali zagrożenia.
Czy Europejczycy są gotowi bronić się w razie ataku rosji? To pytanie jest bolesne i trudne.
Europejczycy przyzwyczaili się do życia w pokoju, a młodsze pokolenie często mówi, że „nie zostało stworzone do wojny”. Ale równocześnie widzimy, że w krajach bliższych Ukrainie kształtuje się nowy typ odpowiedzialności obywatelskiej. Ludzie uczęszczają na kursy pierwszej pomocy, uczą się podstawowych działań w razie alarmu, wolontariują.
Tak, wielu wciąż ma nadzieję, że wojna ich ominie. Ale moim zdaniem Europa już zrozumiała jedno: obrona Ukrainy to nie tylko sprawa Ukrainy. To test odporności samej Europy.
I jeśli jeszcze rok temu wojna była postrzegana jako „odległa tragedia”, to teraz jest już częścią zbiorowego doświadczenia, które zmienia politykę, biznes i życie codzienne.
Halyna Heilo, prezes Międzynarodowego Stowarzyszenia Płatniczego (MSP)