W czwartek, 11 grudnia, mija 15 lat od dnia, w którym Plac Maneżowy w Moskwie zatrząsł się od okrzyków dziesiątek tysięcy ludzi. W tych samych dniach, lecz rok później — w 2011 roku — zaczęła nabierać tempa inna wielka fala protestów: demonstracje na moskiewskim placu Bołotnym.
Te daty, oddzielone zaledwie rokiem, a połączone ogromnymi nadziejami na zmiany, dziś wydają się mglistymi wspomnieniami z innej, odległej epoki. Epoki, w której masowy protest uliczny w rosji był jeszcze rzeczywistością, a nie przestępstwem; kiedy brak sympatii i brak poparcia dla władzy uważano za normę, a nie za podejrzane zachowanie czy przejaw wrogości wobec państwa.
Piętnaście lat później patrzymy na te wydarzenia z goryczą i z pytaniem, na które trudno znaleźć odpowiedź: co właściwie poszło nie tak? Dlaczego rozbudowane, aktywne, wielowarstwowe społeczeństwo obywatelskie i powszechne przebudzenie nie stały się punktem zwrotnym w kierunku demokracji i świata bez putina, lecz doprowadziły jedynie do umocnienia brutalnej autokracji? Wspomnienia tamtych protestów nie są wyrazem nostalgii (w końcu to wewnętrzna sprawa rosji, a nie Ukrainy), ale próbą odnalezienia i zrozumienia tego kluczowego momentu, w którym historia rosyjskiej polityki skierowała się na zupełnie inną, jak później pokazały lata, krwawą drogę.
Dlaczego masowe protesty rosjan z początku lat 2010 stały się w istocie ostatnią szansą na zmianę sytuacji na lepsze — i dlaczego tej szansy nie wykorzystano? Na te pytania próbował odpowiedzieć komentator polityczny UA.News, Mykyta Traczuk.
Plac Maneżny: nacjonalistyczny wybuch i pierwsze ostrzeżenie dla władzy
W grudniu 2010 roku Moskwa stała się areną wydarzeń, które zupełnie nie pasowały do wcześniej nakreślonego obrazu politycznego krajobrazu kraju. Po zabójstwie znanego w środowisku kibicowskim fana piłkarskiego Jegora Swirydowa przez osobę pochodzenia kaukaskiego napięcie, narastające przez lata z powodu problemów polityki migracyjnej i stosunków narodowościowych, nagle i gwałtownie eksplodowało.
Plac Maneżny, położony dosłownie kilkaset metrów od Kremla, wypełnił się tłumem liczącym kilkadziesiąt tysięcy osób. Był to spontaniczny wiec, którego trudno nazwać klasycznym protestem antyrządowym, bardziej przypominał bunt i wybuch wściekłości. Dominował w nim otwarcie nacjonalistyczny, „okołopiłkarski” oraz antykaukaski klimat. Protestujący domagali się sprawiedliwego procesu i wyrażali głębokie niezadowolenie z polityki etnicznej prowadzonej przez władze federalne w samej rosji.
Chociaż na placu przeważali działacze środowisk prawicowych i skrajnie nacjonalistycznych, znaczenie tych wydarzeń wykraczało daleko poza ich postulaty. Protest na Placu Maneżnym ujawnił dwie kluczowe, fundamentalne kwestie.
Po pierwsze, „Manieżka” pokazała, że w rosji istniał ogromny, niewykorzystany potencjał protestu, który mógł wylać się na ulice tuż obok murów Kremla nawet w sytuacji braku jasnej, spójnej agendy politycznej. Niezadowolenie społeczne mogło koncentrować się wokół konkretnych problemów społecznych lub narodowościowych, ale jego skala i tak była dla władzy wyraźnym zagrożeniem. Przypomnijmy, prezydentem rosji był wówczas Dmitrij Miedwiediew, mający wizerunek osoby dość liberalnej i zupełnie niepodobnej do krwiożerczego propagandowego monstrum, w jakie przekształcił się w późniejszych latach.
Po drugie, reakcja władz była niejednoznaczna i niespójna. Dochodziło do zatrzymań, masowych starć z policją, lecz nie zastosowano jeszcze tego typu brutalnego, systemowego tłumienia protestów, które rosja zobaczy w kolejnych latach. Rząd na czele z prezydentem Miedwiediewem częściowo poszedł nawet na dialog, obiecując bezstronne śledztwo.

I, co paradoksalne, obietnicę zrealizowano. Wszyscy uczestnicy konfliktu ze Swirydowem pochodzący z Kaukazu otrzymali wyroki więzienia. Bezpośredni zabójca rosyjskiego kibica, Asłan Czerkesow z Kabardyno-Bałkarii, usłyszał wyrok ponad 20 lat pozbawienia wolności i przebywa za kratami do dziś.
Był to moment, w którym rosyjska autokracja nie osiągnęła jeszcze dzisiejszego poziomu bezwzględności. Władza dopiero uczyła się brutalnego, bezkompromisowego rozprawiania się z jakąkolwiek aktywnością uliczną. „Manieżka” stała się pierwszym poważnym ostrzeżeniem dla elity rządzącej — sygnałem, że społeczeństwo nie jest już całkowicie apatyczne. Jednocześnie była lekcją dla samych władz — lekcją, którą przyswoiły bardzo szybko.

Plac Błotny: wiosna liberalnych nadziei i „długa zima” putina
Jeśli protesty na placu Maneżnym były nagłym wybuchem gniewu wywołanym konkretnym impulsem (zabójstwem rosyjskiego chłopaka przez osobę pochodzenia kaukaskiego), to wiece, które rozpoczęły się na placu Błotnym w grudniu 2011 roku, stały się już głośnym wyrazem szerokiego i jasno sformułowanego oburzenia politycznego.
Formalnym pretekstem były masowe fałszerstwa podczas wyborów do Dumy Państwowej, które wywołały sprzeciw i wstręt miejskiej klasy średniej, inteligencji oraz części środowiska biznesowego. Wkrótce jednak protest urósł do czegoś znacznie większego: sprzeciwu wobec planów władimira putina powrotu na urząd prezydenta na trzecią kadencję, a następnie — sprzeciwu wobec niego samego i wobec systemu politycznego, który eliminował możliwość uczciwej konkurencji.
W przeciwieństwie do Maneżnej, na plac Błotny i na prospekt Sacharowa w Moskwie wyszły już setki tysięcy ludzi. „Chcemy uczciwych wyborów!”, „rosja będzie wolna!” — takie były główne hasła tego ruchu.

Był to szeroki ruch społeczny o przeważająco liberalnym i demokratycznym charakterze. Tłum był wyjątkowo różnorodny: obecni byli obrońcy praw człowieka, liberalna młodzież — hipsterzy z białymi wstążkami (co stało się powodem, dla którego prorządowe media zaczęły pogardliwie nazywać protestujących „białostążkowcami”), weterani politycznych batalii lat 90., ruchy prawicowe (od nacjonalistów i kibiców piłkarskich po nacboli Eduarda Limonowa), a także zwykli mieszkańcy, zmęczeni samowolą władzy i nieustannymi kłamstwami.
Oprócz Moskwy protesty rozlały się na inne miasta i regiony rosji. Dziesiątki tysięcy ludzi demonstrowały w Petersburgu, kolejne tysiące — w Kazaniu, Samarze, Nowosybirsku, Jekaterynburgu, Tomsku, Archangielsku, Wołgogradzie, Iżewsku, Czelabińsku i wielu innych miejscach.
Ten „ruch białych wstążek” trwał, z przerwami, do 2013 roku, stając się największym protestem politycznym w rosji od początku lat dziewięćdziesiątych. Podejmowano próby, choć średnio udane, stworzenia wspólnego programu, koordynacji działań, powołania rad koordynacyjnych. Na fali protestów pojawiło się nowe pokolenie polityków, z których najbardziej wyrazistą postacią był bez wątpienia Aleksiej Nawalny. Później przejdzie on przez kolejne zatrzymania, próbę otrucia, aż ostatecznie umrze w rosyjskim więzieniu w 2024 roku w niewyjaśnionych okolicznościach.

Ostatecznie cała ta „wiosna nadziei” związana z ruchem na Błotnym stopniowo przeszła w długą „polityczną zimę”. Władza, początkowo wyraźnie zaskoczona skalą demonstracji, szybko się przeorganizowała i przeszła do strategii ostrej konfrontacji. Rozpoczęły się masowe zatrzymania i procesy sądowe wobec aktywistów. Brutalne rozpędzenie protestu na placu Błotnym 6 maja 2012 roku stało się symbolicznym „Rubikonem”, po którym stało się jasne, że ruch protestu przegrywa.
Równolegle Kreml uruchomił kontrmobilizację, organizując własne „ludowe” wiece (z udziałem pracowników sektora publicznego i prorządowych organizacji finansowanych przez administrację prezydenta) oraz rozpętując agresywną kampanię propagandową, która miała zdyskredytować protestujących jako „marionetki Zachodu”. Choć protest był masowy, zaczął stopniowo wygasać.
Brakowało mu jasnej, wspólnej struktury, konkretnego planu działań po protestach, wyraźnego celu końcowego oraz zrozumiałych metod jego osiągnięcia. putin, wracając do Kremla w marcu 2012 roku, od razu dał do zrozumienia, że żadnych ustępstw wobec „białych wstążek” nie będzie. Aneksja Krymu i rozpoczęcie wojny w Donbasie w 2014 roku przekierowały energię społeczną w kierunku „patriotycznej” i prorządowej mobilizacji, ostatecznie zamykając historię liberalnych protestów w rosji lat 2010.

Ostatnia szansa na demokrację: dlaczego się nie udało?
Dzisiaj, 15 lat później, wydarzenia te jawią się nie tylko jako strona historii, lecz być może jako ostatnia realna szansa rosji na demokratyczny rozwój. We współczesnej Ukrainie pogląd, że w rosji kiedykolwiek istniał znaczący liberalno-demokratyczny potencjał protestu, nie cieszy się popularnością. Większość Ukraińców uważa rosjan za „zombifikowanych” ludzi, którzy w pełni popierają władzę i nie są zdolni do jakichkolwiek aktów nieposłuszeństwa.
I oczywiście mają ku temu w pełni zrozumiałe powody. Pełnoskalowa agresja przeciwko Ukrainie wywołała co prawda niewielki wzrost protestów antywojennych w lutym 2022 roku (na ulice wyszły dziesiątki tysięcy ludzi, z czego ponad 15 tysięcy (!) zatrzymano), jednak władza szybko i brutalnie zdławiła te demonstracje. W rezultacie, w grudniu 2025 roku w federacji rosyjskiej panuje całkowita „śmierć polityki”.

Rzeczywistość jest jednak bardziej złożona. Polega na tym, że ludzie niezadowoleni i noszący w sobie nastroje antyputinowskie istnieli i byli szeroko obecni jeszcze 12–15 lat temu. Istnieją zresztą i dziś, choć nie jest to widoczne gołym okiem. Gdy reżim kremlowski nie był jeszcze tak monolityczny, gdy społeczeństwo wciąż prowadziło dyskusje, a gospodarka była bardziej otwarta, miliony ludzi wierzyły w możliwość zmiany poprzez protest. Szansa ta została jednak zaprzepaszczona z powodu splotu fatalnych błędów i obiektywnych słabości samych protestujących.
Wszystko zaczęło się od organizacyjnego rozdrobnienia. Opozycja była podzielona na wiele zwalczających się grup: liberałów, nacjonalistów, lewicowców, prawicowców itd. Aktywiści radykalni ścierali się z tymi, którzy dążyli do dialogu, a „opozycja systemowa” nie potrafiła porozumieć się z „niesystemową”. Protest pozostawał przede wszystkim „wiecem niezadowolonych” — był raczej „bezsensownym i bezlitosnym rosyjskim buntem”, niż przemyślanym ruchem z klarowną strategią i określoną hierarchią.
Był politycznie bezbronny, ponieważ nie zdołał przełamać presji propagandy, nie zaproponował przekonującej wizji przyszłości, która mogłaby porwać nie tylko mieszkańców dużych metropolii, lecz również szerokie masy prowincji. A co najważniejsze, protestujący nie docenili determinacji reżimu, jego gotowości do brutalnej odpowiedzi oraz zdolności mobilizowania własnej bazy społecznej za pomocą ideologii konserwatyzmu i imperialnego rewanżyzmu.
Piętnaście lat później obraz sytuacji jest ponury, wręcz tragiczny. Wielkich protestów już nie ma. Najbardziej aktywni uczestnicy tamtych wydarzeń albo wyjechali z kraju, albo dostali wieloletnie wyroki, albo całkowicie wycofali się z polityki.
Liderzy protestów zostali zabici lub zmarli (Aleksiej Nawalny, Borys Niemcow, Eduard Limonow), przebywają w więzieniach albo na emigracji (Michaił Chodorkowski, Garri Kasparow, Michaił Kasjanow, Ilja Jaszyn, Dmitrij Gudkow, Jurij Dmitrijew, Maksym Kac, Ilja Warlamow i inni). Ci, którzy pozostali, albo zostali przejęci przez Kreml i włączeni do obecnego systemu (Grigorij Jawliński, Ksenia Sobczak), albo ostatecznie zmarginalizowani. Przestrzeń dla legalnej działalności politycznej w rosji, na grudzień 2025 roku, została całkowicie zniszczona.

Umiejętność protestowania – nieumiejętność wygrywania
rosja początku lat 2010. pokazała, że potrafi protestować — masowo, na szeroką skalę, w różnorodny sposób, z autentycznego społecznego oburzenia i szczerego pragnienia zmian. Protesty na placach Maneżnym i Błotnym były symptomami głębokiego kryzysu legitymizacji reżimu, który wówczas można było jeszcze rozwiązać poprzez demokratyczne procedury i realne reformy. Jednak szansa ta została zaprzepaszczona. Zamiast wewnętrznej transformacji państwo rosyjskie wybrało drogę autokracji, utrwalenia konserwatyzmu, rewanżyzmu, agresji zewnętrznej oraz wzmacniania praktyk autokratycznych, a momentami nawet totalitarnych.
Dla Ukrainy wszystko to ma bezpośrednie znaczenie: gdyby wówczas protest zwyciężył, najprawdopodobniej nie byłoby ani putina, ani Krymu i Donbasu, ani pełnoskalowej inwazji z 2022 roku. Jednak historia nie zna trybu przypuszczającego, a słowa „gdyby” i „jeśli” pozostają tu jedynie bezsilną spekulacją.

Jednocześnie historia nie jest czymś z góry przesądzonym ani zaprogramowanym. Praktyka pokazuje, że społeczeństwa potrafią przebudzić się nawet po najdłuższym politycznym letargu. Doświadczenie protestów z lat 2010. pozostaje w zbiorowej pamięci jako dowód, że pragnienie wolności i sprawiedliwości w rosyjskim społeczeństwie nie zniknęło całkowicie. Można wierzyć, że jest ono jedynie tymczasowo stłumione strachem, propagandą i represjami.
Gdy reżim putina, jak każda dyktatura, prędzej czy później zacznie słabnąć pod ciężarem wewnętrznych sprzeczności lub zewnętrznych porażek, ulice rosyjskich miast mogą ponownie się ożywić. Pytanie tylko, czy nowe pokolenie protestujących będzie potrafiło wyciągnąć wnioski z doświadczeń swoich poprzedników.
Szansa utracona przed piętnastu laty okazała się niezwykle kosztowna dla rosji, Ukrainy i całej Europy. Następnym razem nie może być miejsca na błędy ani „półśrodki”.