
„To nie nasza wojna”, „Nie – wysyłaniu Polaków na fronty cudzych wojen”. Pod takimi hasłami 21 września w Warszawie odbyła się demonstracja zainicjowana przez skrajnie prawicowe siły polityczne – głównie przedstawicieli partii „Konfederacja Korony Polskiej”. Kilkuset protestujących z biało-czerwonymi flagami zgromadziło się na placu Romana Dmowskiego, domagając się zakończenia wsparcia wojskowego dla Ukrainy. W rękach trzymali plakaty: „Polska za pokojem”, „Nie dla wciągania Polski w wojnę w Ukrainie”.
Wzrost antyukraińskiej retoryki nastąpił na tle regularnych aktów dywersji i lotów nieznanych dronów nad europejskimi miastami. Apogeum stanowiło wtargnięcie do polskiej przestrzeni powietrznej około 20 rosyjskich dronów w nocy z 9 na 10 września. Cztery bezzałogowce zostały zestrzelone przez samoloty patrolujące niebo na wschodniej flance NATO. Następnie doszło jeszcze do kilku incydentów z udziałem rosyjskich myśliwców w krajach bałtyckich graniczących z Polską.
Eskalacja przez Kreml wojny hybrydowej z jednej strony wzbudziła wśród Polaków obawy o skuteczność ochrony NATO i własne zdolności obronne. Z drugiej strony – zmobilizowała zwolenników idei wycofania się i „zamykania się” przed wielką wojną, która zbliża się do Europy.
Jednym z takich pomysłów jest budowa dużej linii obronnej na wschodniej granicy z Białorusią. Przypomina to koncepcję „Bastionu Polesia”, który tuż przed II wojną światową miał chronić Polskę i powstrzymać inwazję Armii Czerwonej.
UA.News wyjaśnia, dlaczego taka strategia może okazać się fatalna w świetle wcześniejszych doświadczeń historycznych, współczesnych realiów i całkowicie jednoznacznych deklaracji Kremla.

Rosyjskie zagrożenie i reakcja Polaków
10 września siły NATO po raz pierwszy od początku pełnoskalowej wojny przeciwko Ukrainie zestrzeliły rosyjskie cele wojskowe na terytorium kraju Sojuszu. Mark Rutte, sekretarz generalny NATO, oświadczył, że reakcja NATO na bezprecedensowe naruszenie przestrzeni powietrznej Polski przez rosyjskie drony była „bardzo skuteczna”. Jednak nie wszyscy politycy i obywatele podzielali ten optymizm.
Monitoring przestrzeni informacyjnej przeprowadzony przez analityków SentiOne wykazał wysokie natężenie emocji, wśród których dominowały: strach, gniew, nieufność i pogarda. Statystyki potwierdziły, że incydent z rosyjskimi dronami został wykorzystany do kolejnego ataku informacyjnego. W mediach społecznościowych pojawiła się fala komentarzy, które podkreślały „winę Ukrainy”, niekompetencję polskich władz, brak zaufania do dziennikarzy i brak skuteczności NATO.
Według badaczy, monitorowanie platform internetowych pokazało, że rosyjskie boty doskonale poradziły sobie ze swoim zadaniem: udział komentarzy zawierających narrację o „winie Ukrainy” osiągnął 38%, przewyższając przekonanie o odpowiedzialności rosji (34%). Oskarżano również polski rząd, media i Zachód.
Incydent ten pozwolił również ocenić ogólne nastawienie Polaków wobec zagrożenia rosyjską agresją. Jak wynika z badania IBRiS, 81,7% respondentów nie wierzy, że drony wleciały do Polski przez pomyłkę. Taką wersję poparło jedynie 10,6% ankietowanych.
W większości przypadków opinie obywateli były podzielone w zależności od ich sympatii politycznych. Najwięcej zwolenników wersji o błędnej trasie dronów było wśród wyborców „Konfederacji Korony Polskiej” (18%), „Platformy Obywatelskiej” (17%) i „Nowej Lewicy” (17%). Ostatecznie skrajnie prawicowi radykałowie zorganizowali 21 września w Warszawie wiec, podczas którego wezwali władze Polski do zaprzestania wszelkiej pomocy dla Ukrainy.

Natomiast wyborcy Prawa i Sprawiedliwości zaprzeczyli możliwości pomyłki w trasie rosyjskich dronów. Tylko 4% z nich uznało, że bezzałogowce mogły „zbłądzić”.
„Ta sytuacja, jak nigdy wcześniej od czasów II wojny światowej, zbliża nas do otwartego konfliktu” – powiedział premier Donald Tusk, komentując incydent.
„Strony będą konsultować się ze sobą za każdym razem, gdy według ich oceny integralność terytorialna, niezależność polityczna lub bezpieczeństwo którejkolwiek ze stron znajdą się w niebezpieczeństwie. To nie jest nasza wojna, to nie jest tylko wojna Ukraińców – to wojna, konfrontacja, którą rosja wypowiedziała całemu wolnemu światu. Wszyscy bez wyjątku muszą to w końcu zrozumieć” – stwierdził wówczas szef polskiego rządu.
Aby chronić się przed spodziewaną agresją rosji, Donald Tusk już w ubiegłym roku zaproponował budowę linii obrony. Projekt ten jest częścią Narodowego Planu Obrony Polski, który został przyjęty w maju 2024 roku.

Plan, rozpisany do 2028 roku, obejmuje cztery poziomy fortyfikacji i przeszkód dostosowanych do ukształtowania terenu, a także budowę wzdłuż granicy szeregu stacji bazowych lub wież wyposażonych w systemy ostrzegania, obserwacji wizualnej i akustycznej oraz środki rozpoznania radioelektronicznego. Mają się tam znaleźć również systemy bezpiecznej łączności, środki walki radioelektronicznej i przeciwdziałania dronom.
Pilną potrzebę budowy takiej linii obronnej tłumaczy się tym, że według ocen wywiadu istnieje ryzyko rosyjskiej agresji przeciwko państwu NATO w perspektywie dwóch do pięciu lat.
Linia obrony Polski przed rozpoczęciem II wojny światowej
Przed II wojną światową kraje europejskie masowo budowały linie obronne. Na przykładzie I wojny światowej, kiedy toczyła się „wojna okopowa”, uważano, że potężne fortyfikacje mogą powstrzymać niespodziewany atak armii wroga. A w tym czasie planowano przeprowadzić w kraju masową mobilizację i przygotować się do działań wojennych.
Polska również uznała za główny element obrony przed Armią Czerwoną budowę systemu fortyfikacji — „Bastion Polesia”. Wielopoziomowa linia obrony miała przebiegać następującą trasą: 260 km na terytorium współczesnej Białorusi i 170 km w obwodzie rówieńskim. Do powstrzymania ataku planowano wykorzystać głównie rzeki i bagna, a na lądzie — betonowe umocnienia. Cała linia obrony miała składać się z 660 obiektów w trzech sektorach: „Hancewicze” (175 obiektów), „Łuniniec” (127 obiektów), „Sarny” (358 obiektów).
Jednak budowa fortyfikacji została spowolniona z powodu braku funduszy i we wrześniu 1939 r. Polska miała tylko 188 obiektów na odcinku „Sarny”, czyli mniej niż połowę planowanej liczby. Większość umocnień była niedokończona lub niekompletna, część z nich została rozbrojona, a uzbrojenie skierowano na zachodnią granicę. W rzeczywistości odcinek „Sarny” był jedynym nadającym się do obrony przed Armią Czerwoną.

Jak skuteczna była ta linia obrony, pokazały dalsze wydarzenia historyczne. 23 sierpnia 1939 r. ZSRR i nazistowskie Niemcy podpisały pakt o nieagresji, a także tajny protokół dodatkowy do niego. Oba dokumenty podpisali: ludowy komisarz spraw zagranicznych ZSRR Wiaczesław Mołotow oraz minister spraw zagranicznych Niemiec Joachim von Ribbentrop.

Tajny protokół do paktu Mołotow–Ribbentrop dzielił strefy wpływów w Europie Wschodniej, a także przewidywał terytorialne i polityczne przekształcenie obszarów wchodzących w skład państw bałtyckich i Polski. Porozumienia te umożliwiły Niemcom napaść na Polskę 1 września 1939 r. i rozpoczęcie II wojny światowej.

Wojska okupacyjne ZSRR wkroczyły na terytorium Polski 17 września. W tym czasie w sektorze „Sarny”, który był w stanie najwyższej gotowości, stacjonowały jedynie 2 bataliony Korpusu Ochrony Pogranicza. Walki rozpoczęły się 19 września, a oddziały Armii Czerwonej przełamały linię obrony w ciągu 5 godzin. Wojska polskie kontynuowały opór w walkach lokalnego znaczenia do 21 września. Wkrótce armia ZSRR zajęła wschodnią część kraju.
Był to tylko jeden z fragmentów tego etapu wojny, który przyniósł Polsce fatalne konsekwencje. 28 września 1939 r. Warszawa „upadła” po masowych ostrzałach artyleryjskich i bombardowaniach armii nazistowskiej. Dzień później, 29 września 1939 r., Związek Radziecki i III Rzesza podzieliły między siebie terytorium Polski.
Na progu nowej wojny
Rosyjskie drony coraz częściej pojawiają się nad krytyczną infrastrukturą europejskich miast. We wrześniu 2025 r. zarejestrowano blisko dwadzieścia rosyjskich prowokacji hybrydowych przeciwko krajom Zachodu. Sam fakt takich incydentów świadczy o tym, że agresor gromadzi dane wywiadowcze i intensyfikuje przygotowania do rozszerzenia agresji.
Jednocześnie Kreml nie rezygnuje z propagandy na wysokim szczeblu dyplomatycznym, przygotowując uzasadnienie dla kolejnych naruszeń prawa międzynarodowego. Przemawiając na spotkaniu ministrów spraw zagranicznych G20 w ONZ, minister spraw zagranicznych rosji Siergiej Ławrow oświadczył, że NATO i Unia Europejska rzekomo wykorzystują Ukrainę do prowadzenia „prawdziwej wojny” przeciwko jego państwu. Dodał, że naruszanie Karty ONZ i neokolonialne ambicje Zachodu prowadzą do wzrostu globalnej niestabilności i nowych konfliktów.
Retoryka Ławrowa w obecnym kontekście przypomina przemówienia ministra spraw zagranicznych ZSRR Wiaczesława Mołotowa, który groził działaniami wojennymi krajom Europy w przededniu II wojny światowej. Sama narracja, wedle której Europa się militaryzuje i przygotowuje „wielką wojnę” przeciwko rosji, może oznaczać, że Kreml „zagrożeniami zewnętrznymi” usprawiedliwia własne przygotowania do inwazji na którekolwiek z państw europejskich. Tym samym dla Europy historia zatacza koło: wojna nadchodzi nawet wtedy, gdy wielu uważa, że nie jest to ich wojna.