$ 42.04 € 48.87 zł 11.51
+9° Kijów +9° Warszawa +5° Waszyngton
Kino przeciw dyktaturze: białoruski reżyser, którego prześladował Łukaszenka — o sztuce jako broni

Kino przeciw dyktaturze: białoruski reżyser, którego prześladował Łukaszenka — o sztuce jako broni

23 października 2025 12:44

W świecie sztuki są takie nazwiska, które zyskują prawdziwe brzmienie dopiero wtedy, gdy zostają wystawione na próbę przez tyranię. Andrzej Kaszperski — prześladowany reżyser filmowy, zmuszony do opuszczenia rodzinnej Białorusi, tworzył w Ukrainie, a ostatecznie osiedlił się w Polsce. W ekskluzywnym wywiadzie dla UA.News opowiada, jak to jest być reżyserem na wygnaniu, o kulturalnej wojnie z reżimem Łukaszenki oraz o tym, dlaczego Europejczycy śmieją się z jego filmów, podczas gdy Białorusini przerażają się, rozpoznając w absurdzie ekranowym swoją rzeczywistość. Jego filmy są jak „Czarne lustro” dla świata postsowieckiego: zabawne i przerażające, bo prawdziwe. Poniżej – wypowiedź reżysera Kaszperskiego.

Dlaczego Europa, a nie ojczyzna?
 

W 2020 roku, kiedy na Białorusi działo się wszystko to, co się działo, ja — jako Białorusin — kręciłem pełnometrażowy, fantastyczny musical zatytułowany „Czincziny w Krainie Czarów”. To historia o urzędnikach, którzy trafili do alternatywnej rzeczywistości, gdzie Łukaszenki nie ma, a Białorusini zwyciężyli. Rok później, w 2021, pozostawanie na Białorusi stało się dla mnie niebezpieczne. Razem z zespołem planowaliśmy nowy projekt „Tu był Lenin” i postanowiliśmy przeprowadzić się do Ukrainy, do Lwowa, aby kontynuować pracę.

Kręciliśmy do lutego 2022 roku. Kilka dni po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny my i nasz zespół w trzech etapach wyjechaliśmy do Polski.
 

image


Wspaniały Lwów
 

Mieliśmy wspaniałe relacje z lokalnym zespołem. Około 70% ekipy filmowej stanowili Ukraińcy — aktorzy, artyści, asystenci reżysera, menedżerowie lokalizacji. Wszyscy byli ze Lwowa, jego okolic lub z Kijowa.

Część naszych białoruskich kolegów przyjechała do Ukrainy z dziećmi i uważała, że pozostanie we Lwowie w lutym 2022 roku byłoby niebezpieczne. Mieliśmy możliwość kontynuowania pracy razem z białoruskim kanałem telewizyjnym „Biełsat”, który ma siedzibę w Polsce, dlatego zdecydowaliśmy się przeprowadzić do Warszawy. Niestety, w Polsce nie mogliśmy kontynuować projektu „Tu był Lenin”. W Warszawie zaczęliśmy więc zajmować się innymi filmami.
 

O wyjściu z białoruskiej „rzeczywistości”
 

Na Białorusi nie mogłem realizować swoich pomysłów z powodu cenzury, braku przemysłu filmowego oraz faktu, że bycie młodym „chuligańskim” reżyserem tam nie jest modne, a nawet jest niebezpieczne. W Polsce po raz pierwszy poczułem wolność. Jest wybór, jest przemysł filmowy, jest rynek seriali, są producenci. Od 2022 roku z zespołem — nazywamy się „Kinoatleci” — zaproponowaliśmy białoruskiemu kanałowi pomysł serialu „Procesy”. To antologia w stylu „Czarnego lustra”: osobne historie pokazujące, do czego mogą doprowadzić procesy zachodzące na Białorusi, Ukrainie czy w rosji.

Nakręciliśmy już cztery odcinki w Warszawie. Pierwszy, na przykład, opowiada o tym, co by się stało, gdyby w białoruskich więzieniach zabrakło miejsc dla więźniów politycznych — do tego stopnia, że milicjanci musieliby zabierać zatrzymanych do siebie do domu „na wychowanie”.

Serial odniósł sukces — na YouTube i kanale „Biełsat” nasze odcinki zdobyły ponad 3,5 mln wyświetleń. To nas zmotywowało do dalszej pracy. Teraz razem z kolegą, scenarzystą Michałem Zuem, napisaliśmy dwa nowe scenariusze. Jeden to pełnometrażowy film „Sąd umarłych” o białoruskim absurdzie i kraju, gdzie nawet po śmierci mogą cię „pociągnąć do odpowiedzialności”. Drugi dotyczy już polskich postaci i jest skierowany do lokalnej publiczności. Znamy system finansowania, produkcji i poszukiwania producentów — tutaj to wszystko jest realne.

Na Białorusi wszystko sprowadza się do jednej państwowej firmy „Biełaruskfilm”, która kręci filmy tylko o partyzantach lub dobrych nauczycielkach oddanych prezydentowi. Dlatego tutaj, w Polsce, żyje się i pracuje o wiele łatwiej.
 

image


Kogo interesują moje filmy w Europie
 

To filmy nie tylko dla Białorusinów — rozumie je cały postradziecki obszar, bo tematy są bliskie Litwinom, Ukraińcom, a nawet Polakom.

Jeszcze nie mieliśmy dużej premiery na platformach streamingowych czy w telewizji, by ocenić reakcję szerokiej publiczności. Ale pokazywaliśmy nasze prace na festiwalach — w Niemczech, Polsce, Estonii, Włoszech, nawet w Ameryce. Wkrótce, być może, będziemy obecni także w Rumunii.

Polski kanał TVP, pod egidą którego kręciliśmy finał „Procesów”, jest zainteresowany promowaniem białoruskiego serialu na europejskich festiwalach filmowych i serialowych.

Wiecie, na takich pokazach widać prawdziwą reakcję widowni. Europejczycy odbierają nasz serial jako opowieść gatunkową — coś pomiędzy fantastyką, komedią, thrillerem i mistycyzmem. Ale ci, którzy znają kontekst postradziecki, rozumieją, że pod tym wszystkim kryje się rzeczywistość.

Mój przyjaciel opowiadał o pokazie na Fantastic Fest — dużym amerykańskim festiwalu filmowym w Austin (Teksas). Tam pokazywano „Procesy”. Widzowie śmiali się jak na komediowym thrillerze. Odbierali to jako satyrę. A Białorusini, którzy oglądali serial w Warszawie, wręcz przeciwnie — przerażali się. Bo to zabawne, absurdalne, ale zbyt znajome.

Nasz nowy film „Sąd umarłych” również oparty jest na prawdziwych wydarzeniach — w Białorusi rzeczywiście istnieje prawo, które pozwala sądzić zmarłych. Kiedy tłumaczę to amerykańskim producentom, oni po prostu nie wierzą. Mówię: „Wyobraźcie sobie napis na początku filmu — ‘oparte na prawdziwym prawie’”. A oni pytają: „Jak to możliwe?” I odpowiadam: „Tak, dosłownie dwa dni temu w Białorusi znów sądzono zmarłego”. To absurd, schizoidalność, ale jednocześnie niesamowity materiał na sztukę.

Europejscy widzowie czują w tym jakąś dziwną, niepokojącą atrakcyjność — jakby to były historie z równoległego świata albo z przeszłości, którą sami przeżyli. Ale trzeba rozumieć: festiwale to jednak nie miliony widzów, to mała próbka, więc wyciąganie dużych wniosków jest na razie przedwczesne.
 

image


O castingach i aktorach
 

Wielu białoruskich aktorów, unikając prześladowań po wydarzeniach z 2020 roku — różnego poziomu, od teatralnych po filmowych — było zmuszonych wyjechać do Polski lub Litwy. Obecnie wielu Białorusinów mieszka tutaj, w Polsce. Nie mogą fizycznie wrócić do domu. I wszyscy jakoś starają się przetrwać: ktoś wystawia spektakle, ktoś bierze udział w lokalnych produkcjach, ktoś gra w projektach innych Białorusinów. Pracujemy z nimi.

Castingi odbywają się głównie wśród białoruskich emigrantów, dołączają też Litwini i Polacy. Myślę, że polskim aktorom też jest ciekawie próbować się w różnych kierunkach filmowych — i chyba jesteśmy jedną z nieszablonowych grup, które dają taką szansę.
 

image


Reżyser ironii i groteski
 

Nie sądzę, żeby to był świadomy wybór. Raczej — cecha mojego światopoglądu i temperamentu. Nie interesuje mnie opowiadanie historii przez patos czy tragizm. Bardziej pociąga mnie tworzenie jakiejś dziwnej, sztucznej, nieco absurdalnej rzeczywistości. Wyrazistej, komicznej, ale szczerej w swojej dziwności.

Pewnie ma to związek z tym, jak widziałem świat na Białorusi — najpierw w Brześciu, potem w Mińsku. Tam było tyle hipokryzji, bezsensu, absurdu, że inaczej niż ironią tego nie da się oddać.

Pamiętam: w szkole w Brześciu nagle wprowadzono tradycję — wybór prezydenta szkolnej republiki. Stało się tak, że w 11 klasie zostałem prezydentem. Namalowałem gazetę ścienną, nakręciłem zabawny krótki film — tak wygrałem wybory. Ale po kilku miesiącach wezwano mnie do pokoju nauczycielskiego. Siedziało tam dwóch mężczyzn w cywilu. Patrzą i mówią: „Andrzeju, wiesz, że w naszym kraju jest tylko jeden prezydent?”

Miałem wiele takich przypadkowych starć z systemem, z absurdem, który sam siebie wyśmiewa. Dlatego chciałem i nadal chcę pokazywać właśnie tak — przez humor i ironię.

Ale nie unikam dramatu. Na przykład w czwartej serii serialu „Procesy” jest naprawdę dramatyczna historia. Bohaterka Maria traci syna — znika podczas ćwiczeń wojskowych. Potem dzwoni do niej w środku nocy, słychać krzyki, wybuchy — i łączność się urywa. Ona próbuje go odnaleźć, ale wszyscy wokół przekonują ją, że syn nigdy nie istniał. Że to wymysł. Ta seria jest nakręcona zupełnie inaczej — bez humoru, poważnie, boleśnie.

Ale generalnie wydaje mi się, że dzięki humorowi widz łatwiej akceptuje trudne rzeczy. Kiedy się śmiejesz — otwierasz się. Przez śmiech łatwiej mówić o strachu, niesprawiedliwości, politycznym kłamstwie. Człowiek idzie na film gatunkowy, jakby po rozrywkę, a wychodzi z nim z czymś więcej.
 

image


«Nie zmuszam widza, by się zastanawiał»
 

Brzmi dobrze — dla grantodawców albo producentów (śmiech). Gdy trzeba napisać wniosek — tak, też mówię: „Moim celem jest skłonić społeczeństwo do przemyślenia rzeczywistości”. Ale szczerze — po prostu chcę robić filmy. To moja pasja.

Nie sądzę, by kino mogło kogoś radykalnie zmienić. Tak, czasem film może poruszyć, nawet zmienić pojedynczą osobę, ale żeby zmieniać masową świadomość — nie, w to niezbyt wierzę.
 

Jak to jest — być białoruskim reżyserem
 

W ogóle wyrażenie „białoruski reżyser filmowy” brzmi już jak oksymoron. To coś dziwnego, jak „białoruski surfer”. U nas nie ma morza, a z kinem jest prawie tak samo. Dlatego przyzwyczaiłem się do tego, że mój zawód jest niemal jak Czerwona Księga: gatunek rzadki. I każdemu muszę wyjaśniać, że białoruskie kino w ogóle istnieje.

W obecnych realiach politycznych, kiedy Białoruś jest uwikłana w wojnę po stronie agresora, bywa trudno. Ale na szczęście w kontaktach z międzynarodowymi producentami czy ukraińskimi kolegami nie spotkałem się z uprzedzeniami. Nikt nie postrzegał mnie jako „osoby po stronie agresji”. Chyba dlatego, że świat widzi — istnieje inna Białoruś, są ludzie, jest stanowisko. Jest Cichanouska, jest kultura oporu.

Po emisji serialu „Procesy” kilku członków naszego zespołu, włącznie ze mną, ogłoszono w międzynarodowym poszukiwaniu w rosji. Jesteśmy w bazach Białorusi, rosji, nawet Armenii. Istnieje lista krajów, do których lepiej nie jechać. I oczywiście dodaje to „pikanterii” — w Europie patrzą na ciebie z ciekawością: „kto to za facet, który nakręcił polityczny horror o procesie nad międzygwiezdnymi istotami, oparty na prawdziwych wydarzeniach?”

Być reżyserem jest trudno wszędzie, nawet w USA. Ale nie poddaję się — walę głową w ścianę możliwości. I kiedyś albo głowa, albo ściana pęknie — wtedy może będę mógł spokojnie na tym zarabiać na życie.
 

image

 

Czy reżyser Kaszperski wróci do Białorusi?
 

Nie. Najpierw muszą przestać mnie tam szukać jako „ekstremistę”. Ale nawet gdyby tak się stało — na razie nie widzę sensu. My z przyjaciółmi zaadaptowaliśmy się, zapuściliśmy korzenie w nowej rzeczywistości.

Teraz staram się integrować z europejskim przemysłem filmowym, iść dalej. Nawet planujemy projekt po angielsku. Bo jeśli dalej będę kręcił tylko o Białorusi, z każdym rokiem będę miał coraz mniej widzów.

W samej Białorusi — cenzura, blokady, strach. Ludzi zmuszają do odpisywania się od alternatywnych mediów. Ci, którzy wyjechali, są już zmęczeni białoruską tematyką — chcą oddychać, iść naprzód. I ja to czuję. Chcę iść razem z nimi.

 

Rodzice są w Białorusi. Do nich wciąż przychodzą śledczy.
 

Rodzice i babcia mieszkają w Brześciu. Od czasu do czasu przychodzą do nich ludzie z komitetu śledczego albo policji. Szukają mnie. Myślą, że przyjadę. Przychodzili nawet na Nowy Rok — 31 grudnia wieczorem i 1 stycznia rano. Brzmi jak scenariusz do filmu.

Dokładnie tak. Nawet myślałem o zrobieniu historii o młodych milicjantach, którzy przyjeżdżają do rodziców upadłego reżysera, bo sami są sierotami i chcą po prostu pobyć w rodzinnej atmosferze. Mówią: „Syna i tak nie ma, mogę go zastąpić”. Taka czarna komedia.

Nie mieszkam na Białorusi od 2021 roku. Nie mam tam nic — ani rzeczy, ani domu. Ale oni i tak czegoś szukają. Nie wiem czego.
 

image

 

O kręceniu na temat wojny
 

Myślę, że to właśnie Ukraińcy powinni jako pierwsi opowiedzieć o tej wojnie. Dla Białorusinów jest na to jeszcze za wcześnie. Nasze epicentrum nie jest tutaj. Możemy tylko pokazywać, jak wojna odbija się echem, jak dotyka Białorusinów. Ale nie więcej. Prawdziwe, wielkie kino o wojnie narodzi się właśnie w Ukrainie.

 

O nowych projektach
 

Zaczęliśmy pracę nad drugim sezonem „Procesów” — napisaliśmy kilka odcinków. Stworzyliśmy też scenariusz pełnometrażowego filmu „Proces umarłych prawosławnych trupów” — o tym, jak dusze skazanych zmarłych wracają i prześladują sędzię, która ich kiedyś skazała.

Równocześnie przygotowujemy komediowy serial „Swingerzy” — w ogóle niepolityczny. Historia o ludziach 35+, którzy mieszkają w Europie, mają stabilną pracę, rodzinę, status — ale chcą „czegoś więcej”. Chcą przygód, nowych wrażeń, nawet seksualnych eksperymentów. Ale za każdym razem wszystko idzie niezgodnie z planem: ktoś ma dzieci, ktoś pracę, ktoś dentystę albo po prostu bezsenną noc.

Dorosłe życie ciągle przeszkadza ich „fantazjom”. Wszyscy bohaterowie są z różnych krajów, mówią różnymi językami, i to też jest część humoru: taki europejski chaos, gdy wszyscy naraz rozmawiają pięcioma językami, próbując się nawzajem zrozumieć.

Nakręciliśmy już odcinek pilotowy, szukamy finansowania. I widzimy, że ludzi to interesuje — może dlatego, że to szczere, proste, bez polityki. Chociaż oczywiście nawet tutaj w fabułę niepostrzeżenie wkrada się kontekst wojny, migracji, strachu. Bo dziś nie da się od tego uciec.

Również warto przeczytać: 

„Wszyscy teraz mieszkamy w jednym Domu Słowa”: reżyser Taras Tomenko — o wojnie, kinie i pamięci pokoleń.