
Po całej serii pokojowych szczytów, spotkań i rozmów telefonicznych stało się oczywiste jedno: proces negocjacyjny faktycznie utknął w martwym punkcie. Po bardzo ostrożnym, krótkotrwałym i sytuacyjnym zbliżeniu stanowisk stron, obecnie są one znów maksymalnie antagonistyczne. Mówiąc prościej: Moskwa i Kijów „wróciły do punktu wyjścia”, a pokój między nimi po raz kolejny jawi się jako perspektywa bardzo odległej przyszłości.
Jednocześnie główny rozjemca na świecie – prezydent USA Donald Trump – wydaje się nie tracić optymizmu. W niedawnym komentarzu dla mediów stwierdził, że rzekomo „zakończył siedem konfliktów zbrojnych”, ale w przypadku Ukrainy wszystko okazało się „trudniejsze, niż oczekiwał”. Niemniej jednak amerykański przywódca jest przekonany, że uda mu się przezwyciężyć również ten kryzys.
Wysiłki pokojowe i starania Trumpa można tylko pochwalić i w pełni wspierać. Problem polega jednak na tym, że wszystkie jego próby jak dotąd zakończyły się niepowodzeniem, a działania wojenne i ostrzał Ukrainy jedynie się nasiliły.
Jaka jest przyczyna porażki obecnej administracji amerykańskiej? Dlaczego Trumpowi się nie udało? Co należałoby zrobić, aby pojawiła się choćby szansa na pokój? Polityczny komentator UA.News, Mykyta Traczuk, przyjrzał się tej kwestii.
Główny błąd Donalda Trumpa
Analizując sytuację, można wskazać wiele istotnych przyczyn — zarówno obiektywnych, jak i subiektywnych — które doprowadziły do niepowodzenia prezydenta USA w jego pokojowych inicjatywach. Jednak podstawowa przyczyna wydaje się jedna: nadmierna pewność siebie Donalda Trumpa oraz opieranie się zarówno na własnym autorytecie, jak i na autorytecie państwa amerykańskiego.
Wszystko wskazuje na to, że zarówno Kijów, jak i Moskwa w rozmowach z Trumpem nieoficjalnie godziły się na pewne ustępstwa i były gotowe do różnego rodzaju kompromisów sytuacyjnych. Dało się to zauważyć w pewnym złagodzeniu retoryki stron, które odnotowano w ostatnich tygodniach.
Jednak po tym, jak po raz kolejny nie udało się osiągnąć szybkich rezultatów ani zapewnić przełomu, Ukraina i rosja szybko „cofnęły się” w swoich publicznych oświadczeniach. Teraz zarówno Kijów, jak i Moskwa twierdzą, że niczego nikomu nie obiecywały, zostały źle zrozumiane, nie to miały na myśli, a w ogóle nie ma znaczenia, kto co powiedział, skoro wzajemne ataki trwają, a sytuacja wygląda już zupełnie inaczej.
Problem polega na tym, że amerykański przywódca nie uznał za konieczne utrwalenia choćby częściowych efektów swoich wysiłków pokojowych. Każdy dokument — choćby w formie memorandum czy deklaracji intencji — stanowiłby już materialne potwierdzenie procesu negocjacyjnego. Jednak do tej pory takie dokumenty nie powstały. To daje stronom możliwość zanegowania nawet tego niewielkiego postępu, który wcześniej udało się osiągnąć.
Dlaczego Trump nie zmusił nikogo do podpisania choćby symbolicznego „papieru”?
Najprawdopodobniej właśnie z powodu swojej nadmiernej pewności siebie. Amerykański przywódca, jako człowiek o ogromnym ego, był szczerze przekonany, że jego autorytet oraz autorytet Stanów Zjednoczonych wystarczą, by szybko zakończyć największą wojnę w Europie od czasów II wojny światowej. Jak jednak widzimy — to nie zadziałało. Prezydent USA wykazał się, niestety, czymś na kształt politycznej infantylności.
Ani wpływ Trumpa, ani wpływ Waszyngtonu nie okazały się wystarczające, by zapewnić nawet krótkotrwałe zawieszenie broni — choćby na tydzień. Wręcz przeciwnie: strony zaczęły jeszcze intensywniej wymieniać ciosy, a ofensywa rosji przyspieszyła. Z tej sytuacji wypływa prosty wniosek: rola amerykańskiego prezydenta i samych Stanów Zjednoczonych w świecie od dawna nie jest już tak znacząca, jak była kiedyś.

Na progu wielobiegunowości: Stany Zjednoczone tracą autorytet
Szczyt Szanghajskiej Organizacji Współpracy, który odbył się 31 sierpnia – 1 września w Chinach, pokazał, że świat rzeczywiście przestaje być jednobiegunowy. Miejsce jedynego międzynarodowego centrum siły — Stanów Zjednoczonych i szerzej Zachodu — zaczynają zajmować nowe ośrodki. Na czele tego procesu stoją przede wszystkim państwa azjatyckie, z Chińską Republiką Ludową jako liderem. Nie jest to ani „dobre”, ani „złe” — to po prostu suchy fakt: świat się zmienił.
Instytucjonalne i geopolityczne osłabienie Ameryki najlepiej widać na przykładzie wojny w Ukrainie. Kijów, jako ofiara agresji, znajduje się w znacznie słabszej pozycji niż jego przeciwnik. Państwo ukraińskie jest krytycznie uzależnione od zachodniej pomocy — od wsparcia materialno-technicznego po polityczno-dyplomatyczne. Co najmniej połowę tej pomocy zapewniają Stany Zjednoczone.
Mimo to Trumpowi nie udało się wywrzeć na Kijowie takiej presji, by ten zaakceptował wszystkie warunki Waszyngtonu i Moskwy. W środowisku ekspertów znów wiele mówiło się ostatnio o możliwej „kapitulacji”, jednak do niej z całą pewnością nie doszło.
Oznacza to, że nawet Ukraina, znajdująca się w bardzo trudnym i zależnym położeniu, potrafiła znaleźć w sobie siłę, by nie ulec silnej presji ze strony USA. A cóż dopiero rosja, która w ogóle nie jest w żaden sposób uzależniona od Waszyngtonu? W realiach takich jak obecne autorytet Ameryki mógłby jeszcze zadziałać 20–30 lat temu. Dziś już nie działa.
Trump popełnił zasadniczy błąd, zbyt mocno licząc na własną siłę, na „chemię” i charyzmę swojej osoby, na umiejętności negocjacyjne rodem z biznesu, a wreszcie na wielkość i potęgę Stanów Zjednoczonych. To jednak absolutnie się nie sprawdziło, ponieważ świat się zmienił, a słowo Ameryki — choć nadal ma ogromne znaczenie — nie jest już czynnikiem decydującym.
Aby uzyskać szansę — zaledwie szansę! — na zakończenie wojny, amerykańska administracja musi przejść od biznesowych sztuczek do realnej, merytorycznej dyplomacji. Dyplomacji opartej nie na osobistym uroku Donalda Trumpa, lecz na dokumentach i wiążących porozumieniach.
Stany Zjednoczone mogły — i powinny były — wreszcie zaproponować realne gwarancje bezpieczeństwa. Przedstawić korzystne programy współpracy gospodarczej, które stałyby się fundamentem powojennej odbudowy Ukrainy, zaproponować mechanizmy równoważenia interesów wszystkich stron oraz różnego rodzaju instrumenty kompensacyjne, które pozwoliłyby łatwiej przetrwać trudny etap po potencjalnym kompromisie — kompromisie, który z pewnością nie spodoba się najbardziej radykalnej części społeczeństwa. Tylko w ten sposób może pojawić się realna szansa na wyjście z impasu wojny i negocjacji, które dotąd nie przyniosły żadnych efektów.

Podsumowując: czy prezydent USA jest dziś gotów podpisać taki dokument wspólnie z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim i rosyjskim dyktatorem władimirem putinem? Czy Waszyngton może zaoferować konkretne gwarancje bezpieczeństwa i ustanowić mechanizmy rekompensat?
Najprawdopodobniej nie. Przynajmniej na razie nie widać żadnej woli ani determinacji ze strony administracji Białego Domu, by to zrobić. Wręcz przeciwnie — w Ameryce otwarcie mówi się, że „to wojna Europy”, a Stany Zjednoczone są od niej „równe odległe”. Sam Trump chętnie powtarza swoją metaforę o „wielkim, pięknym oceanie”, który oddziela USA od wszystkich europejskich problemów.
Bez tego jednak proces negocjacyjny pozostanie w stanie stagnacji i impasu, bez najmniejszych szans na przełom. Ludzie po obu stronach będą nadal ginąć, Ukraina będzie niszczeć, rosja — posuwać się naprzód, a Ameryka — stopniowo tracić swój międzynarodowy autorytet polityczny. Jeśli więc metoda „nagłego ataku” się nie sprawdziła, być może Trump powinien sięgnąć po inne — bardziej wyważone i gruntowne — próby.